piątek, 5 sierpnia 2011

Steen Jakobsen: Nie wierzcie propagandzie – porozumienie w sprawie amerykańskiego budżetu to bubel

Gdy przyjrzymy się bliżej nowemu, zawartemu w ostatniej chwili porozumieniu w sprawie pułapu zadłużenia Stanów Zjednoczonych, dostrzeżemy, że jest to czysto polityczny układ będący kolejnym jawnym przykładem stosowanej przy okazji każdego kryzysu finansowego od czasów reakcji Greenspana na krach na rynku akcji w 1987 r. strategii zamiatania pod dywan. Oczywistym celem obecnej umowy budżetowej jest zamiana najbliższych wyborów prezydenckich w ni mniej, ni więcej, tylko referendum, w trakcie którego naród zdecyduje, czy chce antypodatkowego Republikanina, czy propodatkowego Demokratę.

Nawet w trakcie legislacyjnych prac przygotowawczych, które doprowadziły do zawarcia układu, zawsze chodziło wyłącznie o wyrażenie poglądów politycznych – nigdy o szczegóły wdrażanych projektów. Teraz wiceprezydent Biden musi zająć się dopracowaniem konkretnych przewidzianych w porozumieniu rozwiązań – prawdziwa batalia rozegra się natomiast w nowym, składającym się z zaledwie sześciu Republikanów i sześciu Demokratów „konwencie seniorów” zwanym „Superkongresem”.


Cóż takiego nadzwyczajnego jest we wspomnianym niekonstytucyjnym „Superkongresie”? Co prawda politycy świętują jego powstanie jako zwycięstwo, które pozwoli uratować ludzkość, ale nawet dziecko jest w stanie dostrzec, że jedynym celem jego powstania jest przeniesienie wszelkich niezbędnych cięć wydatków i podwyżek podatków na następne kadencje wybieralnych organów władzy ustawodawczej i wykonawczej. To jasne, że Superkongres nie uzgodni niczego nawet przed przekuciem zawartego układu na konkretne rozwiązania legislacyjne – dzieje się tak dlatego, że przeciwni cięciu wydatków Kozacy z Partii Demokratycznej są skutecznie powstrzymywani przez republikańskich Tatarzynów, którzy nie zamierzają zwiększać podatków. Tymczasem nawet domniemane oszczędności uzyskane dzięki zawartemu układowi pozostają niezgodne ze scenariuszem bazowym, w ramach którego przewiduje się wzrost zadłużenia Stanów Zjednoczonych o 10 bilionów dolarów w ciągu najbliższych 10 lat (i to wyłącznie pod warunkiem ziszczenia się pozytywnych prognoz dotyczących wzrostu gospodarczego) – oszczędności uzyskane dzięki nowemu planowi zostaną zatem przeznaczone wyłącznie na ograniczenie tempa przyrostu długu, a nie na zmniejszenie jego aktualnego poziomu. Domyślam się, że dla polityków to prawie to samo – wydaje się, że nieco uspokaja ich myśl, że do krawędzi przepaści będą zbliżać się z prędkością nie 100, a 80 mil na godzinę. Voilà! – i po problemie.


Brak spójności między debatą polityczną a brzydką rzeczywistością fiskalną widać, niestety, również w innych przeżywających problemy regionach, takich jak Europa, Rosja czy Azja. Wydaje się, że jest on spowodowany bezowocnymi próbami chwytania się brzytew przez tonących najwyższych kapłanów tajemnej nauki, jaką jest ekonomia. Ich starania bynajmniej nie zaradziły pojawieniu się takich chorób, jak słaby wzrost gospodarczy, bańki na rynkach instrumentów dłużnych czy apatia w systemie politycznym.


Niestety, nie istnieją żadne zbiory „najlepszych praktyk” dla zarządzających gospodarkami. Tak, kiedy trzeba szybko osiągnąć określony cel, najlepszym narzędziem jest gospodarka centralnie planowana, jednak w obliczu licznych przeszkód dla wzrostu gospodarczego i trudności spowodowanych niegdysiejszym brakiem umiaru, w tego rodzaju gospodarce zasoby i kapitał będą alokowane nieefektywnie w ramach skazanych na niepowodzenie prób podtrzymania niewydolnego systemu. Gospodarka rynkowa, z drugiej strony, teoretycznie powinna być w stanie alokować zasoby tak, by przynosiły one najwyższą krańcową stopę zwrotu. Teoretycznie.

Wdrożony przez Rezerwę Federalną eksperyment z zerową stopą procentową okazał się jednak rzeczywistym testem – egzaminem, którego nie zdał żaden z modeli ekonomicznych. Polityka zerowych stóp procentowych (ZIRP) sprawia, że wszystko początkowo wygląda bardzo dobrze – wydaje się, że darmowy pieniądz sprzyja osiąganiu nieskończonych zysków. Już sama taka nieograniczona dostępność staje się źródłem problemów, ponieważ monetaryzm został „zabity” właśnie przez przyznanie organizacjom i bankom możliwości tworzenia „własnego pieniądza” – pieniądza, który nie wchodził w skład tradycyjnych agregatów (mam na myśli instrumenty pochodne itp. wynalazki). Właśnie na tym polega prawdziwa różnica – zarówno ekonomiści klasyczni, jak i keynesiści zapomnieli o starej zasadzie: jeżeli rezultaty się nie zgadzają, należy zmienić założenia. Zmiana założeń jest dokładnie tym, czego obecnie potrzebujemy – założeń dotyczących długu USA i UE, a także realokacji globalnych zasobów.
Nadszedł najwyższy czas, aby skończyć z liczeniem wyników w oparciu o arbitralnie przyjęte poziomy wyjściowe i niepisane reguły, a także w rytm tykającego zegara wyborczego!

Dobrą wiadomością jest to, że od dawna niezbędne zmiany zaczynają właśnie być wprowadzane w życie – przynajmniej na poziomie mikroekonomicznym (tylko dlatego, że najmniejsze podmioty gospodarcze po prostu muszą się zmienić, żeby przetrwać). Poszczególne firmy czy nawet gospodarstwa domowe nie mogą łudzić się, że uda im się zignorować raty długu hipotecznego czy innych zobowiązań – po prostu dostosowują poziom życia do zarobków, a następnie podejmują dalsze próby rozwoju. Pokładam nieskończone zaufanie w zdolność jednostek do radzenia sobie z kryzysem. Politycy i ich doradcy muszą jednak wrócić do etapu sprawdzania założeń – w przeciwnym przypadku wkrótce mogą zostać postawieni pod pręgierzem. Jak pewnego razu ujął to Einstein, „jeżeli powtarzasz ten sam eksperyment, oczekując odmiennych rezultatów, jesteś idiotą” – tak, Einstein, nie ja.

Podsumowując – od połowy maja przyjmowaliśmy negatywną perspektywę wobec ryzyka (nie spodziewamy się już srebrnych baniek), jednak obecnie zmieniamy ją na neutralną.

Zbliżająca się konferencja Fedu w Jackson Hole (gdzie ostatnio Ben Bernanke przedstawił sugestie dotyczące możliwego wdrożenia QE2), a także batalia o uratowanie Europy przed rozprzestrzenieniem się epidemii niewypłacalności państw, mogą doprowadzić do pojawienia się pewnych okazji. Byłbym w pełni usatysfakcjonowany, gdyby udało nam się osiągnąć nasz średnioterminowy cel S&P 500 na poziomie 1200/1210 (kiedy to piszę, mamy 1245). Zaczynam też wychodzić z długich pozycji na instrumentach stałodochodowych, ponieważ mój bazowy scenariusz załamania wzrostu gospodarczego w Stanach Zjednoczonych zaczął się obecnie ziszczać. Moim zdaniem zbliżające się obniżenie ratingu USA, a także niezmiernie niski koszt finansowania w Europie są kluczowymi czynnikami, które mogą zadecydować o faktycznym Kryzysie 2.0 – etapie porzucenia przez inwestorów instrumentów stałodochodowych na rzecz aktywów trwałych i akcji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz